B!LIVE: L'Orfeo w Mantui, Orfeusz w Warszawie



Wystawienie L'Orfeo Claudia Monteverdiego jest wyzwaniem śmiały i trudnym, dlatego nieczęsto możemy go oglądać na scenach polskich teatrów operowych. Zadania tego podjęła się Polska Opera Królewska, która wystawiła Orfeusza na Zamku Królewskim w Warszawie. Premiera tej inscenizacji odbyła się 24 lutego 2019 roku, dokładnie w 412 rocznicę prawykonania w Mantui.

L’Orfeo, pierwsza opera Claudia Monteverdiego, którą sam autor nazwał baśnią muzyczną ("favola in musica"), została wystawiona po raz pierwszy 24 lutego 1607 roku ku karnawałowej rozrywce członków Accademia degli Invaghiti, Akademii Zaślepionych, wąskiej grupy szlachetnie urodzonych mantuańczyków, którzy czerpiąc radość i inspirację z muzyki, poezji i retoryki, nadawali ton życiu intelektualnemu Mantui tamtych czasów. Co ciekawe, autor libretta Orfeusza Alessandro Striggio był jako arystokrata członkiem Akademii, sam Claudio Monteverdi już nie. Był szanowanym obywatelem i pierwszym wśród mantuańskich muzyków, ale jego urodzenie nie pozwalało na członkostwo w elitarnym klubie…

Orfeusz nie miał tyle szczęścia co Eurdice Periego, czy druga opera Monteverdiego Arianna, które zostały wystawione z okazji wielkich książęcych uroczystości weselnych i zostały szczegółowo opisane w tomach upamiętniających te wydarzenia. O pierwszym wykonaniu L’Orfeo wiadomo niewiele. Tradycyjnie uważa się, że przedstawienie odbyło się w pałacu książęcym w Mantui w Galleria degli Specchi (Sala Luster) albo w Galleria dei Fiumi (Sala Rzek). Zachowane źródła pozwalają zidentyfikować jedynie trzech wokalistów, którzy brali udział w prawykonaniu. Z pewnością byli to śpiewak i kompozytor Francesco Rassi, prawdopodobny odtwórca roli tytułowej oraz kastrat Giovanni Gualberto Magli, który wykonał między innymi partie Muzyki i Proserpiny. Przypuszcza się, że w rolę Eurydyki wcielił się kastrat i kompozytor Girolamo Bacchini, z racji przynależności do zakonu karmelitów nazywany też Fra Teodoro del Carmine.

Do naszych czasów przetrwało kilka kopii libretta wydrukowanego dla osób zasiadających na widowni. Dzięki temu wiemy, że zakończenie pierwszej wersji Orfeusza było inne niż lieto fine (happy end) z partytur wydrukowanych w Wenecji za życia Monteverdiego (1609 i 1615). W pierwotnej wersji – bliższej opisowi mitologicznemu – w piątym akcie pojawia się chór Bachantek, które grożą Orfeuszowi śmiercią. Los bohatera jest niepewny, opuszcza on scenę a menady śpiewają na cześć Bachusa. W wersji drukowanej, według której zrealizowano warszawskie przedstawienie, następuje interwencja deus ex machina – na ziemię zstępuje Apollo, żeby wybawić Orfeusza. Obaj wznoszą się do nieba, gdzie bohater będzie mógł w słońcu i w gwiazdach podziwiać piękne oblicze Eurydyki. „Taka nagroda spotyka tego, kto się nie lęka prosić Boga; tak łaskę w niebie wybłaga, kto zaznał piekła na ziemi; a kto wśród bólu sieje, ten łaski owoc zbierze” komentuje kończąc operę Chór.

Odbiór Orfeusza Monteverdiego był bardzo przychylny. Następca tronu Mantui, Francesco Gonzaga napisał w liście z 1 marca 1607 roku do swojego brata Ferdynanda: „Sztuka była wystawiona ku wielkiej satysfakcji wszystkich, którzy ją słyszeli. Książę Pan, którego nie zaspokoiła obecność na przedstawieniu, ani to, że słyszał je wiele razy w czasie prób, nakazał wystawić przedstawienie ponownie. Stanie się to dzisiaj w obecności wszystkich dam, które przebywają teraz w mieście.” Poeta i teolog Cherubino Ferrari był w swojej opinii wręcz entuzjastyczny: „[Monteverdi] pokazał mi wersety oraz pozwolił posłuchać muzyki do sztuki, którą wystawił Wasza Wysokość. Doprawdy zarówno poeta, jak i muzyk doskonale wyrazili uczucia duszy. Jak nikt inny. Poezja jest piękna w zamyśle, jeszcze piękniejsza w formie a najpiękniejsza w wymowie; mówiąc krótko - nie mogliśmy oczekiwać niczego innego od takiego geniusza jak Pan Striggio. Także muzyka jest stosowna w stylu i służy poezji tak dobrze, że nigdzie nie można by usłyszeć piękniejszej…”

Orfeusz Claudia Monteverdiego był ostatnią premierą przygotowywaną przez zmarłego w styczniu tego roku dyrektora Polskiej Opery Królewskiej Ryszarda Peryta. Jego pracę kontynuował Sławomir Jurczak, który zagrał także rolę Charona. Dużą wagę przyłożono w warszawskiej inscenizacji do gestów i ruchu scenicznego (Romana Agnel). Przydało to – szczególnie pierwszej części przedstawienia (Prolog i dwa pierwsze akty) właściwej dynamiki. Tempo i energia spadły wyraźnie w drugiej części spektaklu i to chyba jedyny słabszy punkt warszawskiej inscenizacji.

Podobieństwo Sali Wielkiej Zamku Królewskiego w Warszawie do sal, w których mogło się odbyć prawykonianie L’Orfeo, szczególnie do Galleria degli Specchi, jest uderzające. Warunki, w których Polska Opera Królewska mogła zrealizować swojego Orfeusza nie odbiegały więc bardzo od tych, które Monteverdi miał 412 lat temu. Umiejętnie tę przestrzeń wykorzystano. Orkiestra zajęła miejsce z przodu po lewej stronie, chórowi i solistom oddano do dyspozycji środek i prawą część sali. Scenografia była skromna, tworzyły ją jedynie podesty i wyłożona złotymi płytami podłoga, ważne były symboliczne rekwizyty i stylowe kostiumy (Marlena Skoneczko), magiczną atmosferę tworzyły też rzucane na ściany i sufit światła oraz wizualizacje, które w przebiegu akcji scenicznej zmieniały kształty i kolory. Szczególne wrażenie wywarły w scenie z Plutonem i Prozerpiną, kiedy ogień i czerwone światła podsycały płomienny wystrój Sali Wielkiej – złocone dekoracje i żółtawe stiukowe kolumny. 

Dużą siłą warszawskiego Orfeusza był zespół instrumentalny. Capella Regia Polona sporo koncertuje, jej trzon rozwija się pod kierunkiem Krzysztofa Garstki szybko i w bardzo dobrym kierunku: czuć coraz większą więź między muzykami a brzmienie orkiestry staje się spójne. Dzięki temu – mimo bogatego, dodatkowego instrumentarium koniecznego do wykonania kompozycji Monteverdiego – udało się wykreować zrozumiałą, ciekawą i zrównoważoną interpretację. Interpretację, w której ważne były nie tylko dźwięki, ale też wykorzystywana bez obaw cisza. Na gorąco wyraziłem opinię, że nie słyszałem orkiestry. To spory komplement. Bo mimo tych wszystkich puzonów, cynków, trąbek, niezwyczajnego dźwięku regału czy arpa doppia – orkiestra nie dominowała, nie przypuszczała ofensywy na pierwszy plan. Była po prostu częścią przedstawienia i – od początku do końca – budziła zaufanie.

Wielkie brawa należą się Zespołowi Wokalnemu Polskiej Opery Królewskiej przygotowanemu przez Liliannę Krych. Usłyszeliśmy czyste i świeże współbrzmienie a techniczna biegłość zespołu pozwoliła na właściwe i naturalne akcentowanie związków między muzyką a słowem oraz operowanie w dużym interwale środków dynamicznych, artykulacyjnych i kolorystycznych – od brzmień mocnych i głębokich, przez motywy bardzo precyzyjnie i ostro akcentowane, szczególnie udane w powracającym "Ahi caso acerbo" (Ach, okropne nieszczęście) do fraz niemal wyszeptanych.  

Na koniec kilka słów o solistach. Największe wrażenie wywarli na mnie Zbigniew Malak (Pastore) – znakomity wokalnie, wyrazisty i zdecydowany; Anna Radziejewska (Messeggiera) – dramatyczna, wiarygodna i przejmująca oraz Olga Pasiecznik (Prozerpina) i Marcin Pawelec (Pluton), o których od chwili wejścia na scenę i od pierwszych zaśpiewanych nut było wiadomo, że mamy do czynienia z boginią i z bogiem, którzy kierują losami śmiertelników.

Karol Kozłowski (Orfeo) wykonał swoją rolę - szczególnie w pierwszym i drugim akcie - swobodnie, elegancko i stylowo; były momenty naprawdę piękne – ten uśmiech i błysk w oku, kiedy Orfeusz patrzył na Eurydykę; oszczędny, ale bardzo elegancki i płynny taniec-nie-taniec przy „Vi ricorda, o boschi ombrosi” (Pamiętacie, cieniste lasy), przeszywające "Ohimè che odo" (Nieszczęsny, co ja słyszę) czy rozedrgane arioso-lament „Tu se morta, mia vita” (Umarłaś, życie moje). 

Marta Boberska była nie tylko subtelną Euridice, ale też - w Prologu - poruszającą Muzyką. Wpatrzoną w dal i jakby nieobecną ciałem; Muzyką, która jest poza czasem i poza miejscem; Muzyką, która jest egalitarna, dla której nie jest ważne kim są jej słuchacze, bo w swoim trwaniu nawet śmiertelnych potrafi zamienić w bogów.

Świetnie spisali się także pozostali soliści: Aneta Łukaszewicz (Speranza),Marcin Gadaliński i Mikołaj Zgódka (Pastori),  Julita Mirosławska (Ninfa), Sławomir Jurczak (Caronte) oraz Sylwester Smulczyński (Apollo, Eco)

Orfeusz był głównym, ale nie jedynym punktem programu naszej wizyty na Zamku Królewskim w Warszawie. Tego dnia w muzeum zorganizowano dzień atrakcji towarzyszących wystawie „Król się żeni! »Rolka sztokholmska« – skarb Zamku Królewskiego w Warszawie”.

„Rolka sztokholmska” to jedna z pereł zamkowej kolekcji - unikatowy fryz anonimowego artysty, na którym pokazano uroczysty wjazd do Krakowa orszaku ślubnego króla Zygmunta III i arcyksiężniczki Konstancji Austriaczki  4 grudnia 1605 roku. Widzimy na niej ponad sześciuset uczestników pochodu. Oprócz narzeczonych w paradzie biorą udział także królewicz Władysław, poselstwa europejskich potęg, magnaci, delegacje rad miejskich. Są też postaci niezwykłe: błazny, karły, kobieta z brodą, Turek w turbanie ozdobionym palmą z piór, husarze okryci lamparcimi skórami, malowane konie… Są też trębacze i dobosze bijący w bębny i w kotły. 

Z rzadkiej okazji obejrzenia „Rolki sztokholmskiej” skorzystały w niedzielę tłumy turystów. To duży sukces Zamku Królewskiego w Warszawie. Sukces, który miał w niedzielę przynajmniej dwie miary. Pierwsza jest wymierna. W muzealnym sklepie zabrakło okolicznościowych katalogów.  Druga jest piękna. Wystawa budzi tak przyjemne emocje, że mimo dużej kolejki i tłoku, wszyscy się do siebie uśmiechali. 

W tę szczególną niedzielę na zamku odbył się jeszcze jeden koncert. Psalmy Mikołaja Gomółki, pieśni i tańce z rękopisu połockiego, utwory Wojciecha Długoraja, Johna Dowlanda i Tobiasa Huma oraz pieśni Krzysztofa Klabona zaprezentowali Ewelina Siedlecka-Kosińska (sopran) oraz zespół muzyki dawnej Canor Anticus w składzie: Marcin Zalewski – lutnia, Piotr Zalewski – viola da gamba. To był kameralny, bezpretensjonalny koncert, który wprawił wszystkich słuchaczy w pozytywny nastrój. Być może tak właśnie wyglądało wspólne, codzienne muzykowanie za czasów Zygmunta III…

Ewelina Siedlecka-Kosińska zaśpiewała też Prolog z Orfeusza Monteverdiego. Był inny niż ten, który usłyszeliśmy później w wykonaniu Marty Boberskiej. Skromniejszy. A przy tym promienny, jasny i ożywczy. Przecież muzyka dociera do nas różnymi drogami i na wiele sposobów.

Io la Musica son…

Ja jestem Muzyką,
która swym słodkim brzmieniem
umie ukoić każde wzburzone serce,
i raz szlachetnym gniewem,
raz miłością,
potrafi rozpalić najbardziej chłodny umysł…



 




 








 








0 komentarze:

Prześlij komentarz