Paradisus Sanctae Mariae. Paradyż. Raj, który wcale nie jest daleko.
Pora roku sprawiła, że Paradyż przywitał nas jabłkami. Wprost nimi kusił. Jak to w raju. Wokół opactwa i w obrębie jego murów rosną dziesiątki jabłoni. A na nich niezliczone wprost ilości dorodnych i smacznych jabłek. Imponujący pocysterski zespół klasztorny jest siedzibą Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej. To dobry gospodarz. Cały teren opactwa jest bardzo zadbany a zieleń starannie wypielęgnowana i zachęcająca do długich spacerów. Od 2003 roku w drugiej połowie sierpnia w tym pięknym miejscu odbywa się festiwal Muzyka w Raju.
Muzyce dawnej można nadać wielką moc przyciągania. Paradyskie opactwo leży na uboczu, a mimo to już na półtorej godziny przed pierwszym koncertem zaczęli gromadzić się ludzie. Pół godziny przed rozpoczęciem wieczoru festiwalowego plac przed wejściem do kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Marcina był już nimi szczelnie wypełniony. Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się opinia mojej bydgoskiej znajomej, która uważa, że „muzyka dawna się nie sprzeda”. Pewnie, że się nie sprzeda. Muzyka to nie FMCG, szybko rotujące dobro konsumpcyjne. Można jednak muzyką dawną zainteresować. Jest jednak warunek. Trzeba ją podawać ze smakiem.
Tak właśnie jest na festiwalu Muzyka w Raju. Niezwykłe otoczenie, piękne wnętrza, doskonali artyści, przemyślany program sprawiają, że festiwal już od kilkunastu lat gromadzi wokół siebie rzesze melomanów. Wyjątkowa jest formuła wieczorów festiwalowych. Pewna jest jedynie godzina rozpoczęcia pierwszego koncertu. Pozostałe są już „około”. Dzięki temu bez pośpiechu spędza się czas z muzyką i z innymi słuchaczami. W czasie przerw między koncertami dla gości festiwalu otwierają się sale, korytarze i dziedzińce seminarium. To czas na spacery, rozmowy, uśmiechanie się jeden do drugiego. To czas na budowanie poczucia wspólnoty.
Główną bohaterką jest jednak muzyka. Na sobotni wieczór organizatorzy zaplanowali trzy koncerty. Na pierwszym z nich zaprezentował się zespół Le Consort w składzie Théotime Langlois de Swarte i Sophie de Bardonnèche – skrzypce, Louise Pierrard – viola da gamba i Justin Taylor – klawesyn. To, co zachwyca mnie w koncertach młodych zespołów to pasja, żywioł i radość z muzykowania. Tego wszystkiego na koncercie Le Consort nie zabrakło. Ale młodzi artyści pokazali coś więcej – nadspodziewaną dojrzałość, szacunek do wykonywanej muzyki, precyzję. Corelli, Purcell, Eccles, Händel, Hume, Matteis i Matteis junior zostali ułożeni przez Le Consort w bardzo spójną całość, trzymającą w przyjemnym napięciu od początku do końca koncertu. Duża w tym zasługa znakomitego klawesynisty Justina Taylora, który w bardzo elegancki sposób kontrolował puls koncertu.
Najbardziej oczarował mnie jednak skrzypek Théotime Langlois de Swarte. I to wcale nie z powodu brawurowo wykonywanych szybkich części utworów z programu koncertu, a ze względu na klasę, którą pokazał w częściach wolnych, jak w w Grave z Sonaty D-dur op. 5 nr 1 Arcangelo Corellego, czy Largo z Sonaty triowej h-moll op. 2 nr 2, HWV 386b Georga Friedricha Händla. Przyznam szczerze, że dawno już nie słyszałem tak aksamitnego, ciepłego, miękkiego brzmienia skrzypiec i tak eleganckich, naturalnych, koronkowych i wysmakowanych zdobień.
Drugi z sobotnich koncertów wypełniły motety Marc-Antoine’a Charpentiera w wykonaniu zespołu Les Polysolistes w składzie Perrine Devillers – sopran, Aline Quentin – alt, Stephen Collardelle – tenor, Marc Mauillon – baryton i Pablo Acosta Martinez – bas. Wokalistom towarzyszyli Elena Andreyev – wiolonczela, Marianna Henriksson – klawesyn, organy oraz Jesenka Balic Zunic i Alicja Sierpińska – skrzypce. Zespół Les Polysolistes miał w Paradyżu swoją światową premierę. Artyści przygotowywali się do koncertu przez długi czas, jednak wszyscy razem spotkali się ze sobą dopiero w Paradyżu. Mimo to zespół zabrzmiał naprawdę dobrze. Przede wszystkim dzięki jego założycielowi Marc'owi Mauillon i fenomenalnej francuskiej sopranistce Perrine Devillers. Największe wrażenie wywarł na mnie przeszywający motet Sub Tuum praesidium, H. 28 oraz utwór, od którego zaczęła się moja fascynacja Charpentierem – Tristis est anima mea, H. 112.
Bardzo dobre wrażenie wywarli też instrumentaliści, szczególnie Elena Andreyev, która zdecydowanie i z uczuciem poprowadziła basso continuo i Marianna Henriksson, która porwała publiczność passacaglią d’Angleberta.
Na koniec w podróż po włoskim trecento zabrali nas Clara Brunet Vila – śpiew, Sophia Danilevskaia – fidel i Roger Helou – organetto, czyli również debiutujący tego dnia na estradzie zespół Le Souvenir. Muzyka włoskiego średniowiecza okazała się idealna na zakończenie wieczoru. Było intymnie i tajemniczo. Wyciszeni i naładowani pozytywną energią mogliśmy spokojnie wrócić do rzeczywistości.
Letni koncertowo-festiwalowy kalendarz jest zwariowany. W tym roku poukładał się tak, że w Paradyżu mogliśmy spędzić tylko jeden wieczór. Trochę szkoda, bo to naprawdę raj. Bardzo chcę do tego Raju wrócić.
0 komentarze:
Prześlij komentarz