Actus Humanus: La Resurrezione



La Resurrezione

W miniony weekend miałem przyjemność uczestniczyć w koncertach dwóch ostatnich dni festiwalu
Actus Humanus Resurrectio w Gdańsku, co zbiegło się z oficjalnym startem mojej strony internetowej. Data nie została wybrana przypadkowo. Przeczuwałem, że Actus Humanus będzie wydarzeniem naprawdę niezwykłym. Et verbum caro factum est.

Relacje z Actus Humanus rozpocznę od próby opisania tego, czym było dla mnie ostatnie festiwalowe wydarzenie, choć dla mnie osobiście tak naprawdę przedostatnie, bo – niejako na bis – ponownie odwiedziliśmy w Poniedziałek Wielkanocny Centrum św. Jana, w którym poprzedniego wieczoru na finał Festiwalu zabrzmiało dopiero co "Oratorio per la Resurrezione di Nostro Signore Gesù Cristo" Georga Friedricha Händla (La Resurrezione HWV 47).

Według Encyklopedii PWN sonorystyka to "tendencja w muzyce współczesnej do podkreślania walorów brzmieniowych utworu, do wyzyskania odpowiednio zróżnicowanego brzmienia, m.in. przez odpowiedni dobór środków wykonawczych i artykulacyjnych (…)" Ale nie będzie o muzyce współczesnej. Będzie o tym, że poszukiwania sonorystyczne sięgają okresu dużo wcześniejszego. O wielobarwnych brzmieniach w oratorium młodego Georga Friedricha Händla. La Resurrezione, czyli Zmartwychwstanie.

W niedzielny wieczór dzięki atmosferze gdańskiego Centrum św. Jana (o którym jeszcze wkrótce napiszę, bo to miejsce niezwykłe), przeniosłem się na chwilę do Palazzo Valentini w Rzymie, który w latach 1705-1713 był we władaniu wielkiego protektora muzyki – markiza Francesco Marii Rupoli, i w którym w Niedzielę Wielkanocną roku 1708 roku miała miejsce prapremiera La Resurrezione. Był i wysoki podest; była gra świateł – stworzona jednak nie za pomocą lampionów i świec, ale zmieniającej się delikatnej, wielobarwnej iluminacji; była scenografia ze skromnego czarnego materiału zamiast rzymskich aksamitów i adamaszków; byli wspaniali soliści i była niezrównana orkiestra, w której Arcagelo Correllego – który na rzymskiej premierze prowadził nie tylko skrzypce, ale i cały zespół – zastąpił (i to jak!) Ottavio Dantone przy klawesynie...

I zabrzmiały barwy...

Oratorium Händla rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. W Piekle ostry spór toczą Anioł i Lucyfer; na ziemi o swoich uczuciach, związanych ze stratą Jezusa i nadziejach na jego zmartwychwstanie, opowiadają Maria Magdalena, Maria, żona Kleofasa i św. Jan Ewangelista. Dzięki wyjątkowej kreacji solistów i Accademii Bizantina, od samego początku było jasne, że to dwa zupełnie inne światy, ponieważ wykonawcy namalowali je na niedzielnym koncercie wyraźnie w naprawdę niezwykły i bardzo subtelny sposób...

Zaczęło się nieziemsko. Od zapowiadającej nadejście Anioła (Angelo) Sonaty, z pięknym brzmieniem prawdziwie anielskich obojów. A kiedy wykonująca partię Angelo Roberta Mameli zaśpiewała: "Disserratevi, o porte d’Averno (Otwórzcie się bramy Awernu)", nie było już żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z istotą pozaziemską... Głos Roberty Mameli był zdecydowany, odważny, czysty i wyrazisty. Koloratury nie były przerysowane a partie bardziej liryczne wybrzmiały naprawdę wzruszająco. Ostatnia aria Angelo w oratorium („Se per colpa di donna infelice”) wycisnęła sporo łez. Zresztą był to pierwszy kawałek muzyki, który pojawił się w Różowym Głośniku już po powrocie z koncertu.

Właśnie ta aria wprowadziła także istotną woltę w partii Maddaleny (Święta Maria Magdalena), przeprowadzoną z maestrią przez Berit Solset. Do tej pory jej głos oddawał charakter kobiety cierpiącej po ludzku z powodu śmierci Mistrza, był skromy i operował w mniejszym interwale środków wykonawczych. Przy końcu Oratorim Maddalena sama staje się niejako ziemskim aniołem, by nieść na ziemi przesłanie Zmartwychwstania, a jej głos jest od tej chwili jasny, wyrazisty i równie mocny, jak sopran Roberty Mameli. 

Marii Magdalenie towarzyszła w roli Cleofe (Marii, żony Kleofasa) zjawiskowa Delphine Galou, dysponująca mocnym głosem, brzmiącym równie przejmująco w niższych, jak i wyższych rejestrach. Kiedy w arii "Piangete, sì, piangete" kazała oczom płakać - płakały, a kiedy w „Augelletti, ruscelletti” zaśpiewała o ptaszkach, strumyczkach i kwiatkach, do Centrum św. Jana wlała się wiosna. Słuchałem już po koncercie utworów mojego przyjaciela Jana Sebastiana w wykonaniu Delphine Galou: jest, proszę Państwa, mocno!

Christian Senn w roli Lucifero (Lucyfer) i Martin Vanberg jako Giovanni (Święty Jan Ewangelista) byli godnymi partnerami dla śpiewających tego dnia solistek. I w tym przypadku ilość i różnorodność brzmień, które usłyszeliśmy szła w parze z wielką precyzją i bardzo wysoką jakością wykonania. Pełny profesjonalizm i klasa.

Orkiestra w La Resurrezione także operowała na wielu płaszczyznach. I nie chodzi tylko o proste ich skontrastowanie, ale o różnice, które na koncercie były dużo bardziej subtelne. Czasami dźwięki instrumentów cudnie się ze sobą łączyły (jak pastelowa barwa fletów i nieco szemrząca smyczków z tłumikami w arii „Ferma l’ali, e sui miei lumi), czasami stanowiły stosowne dla całości dopełnienie, a czasem wprost przeciwnie, kiedy ich brzmienie wyraźnie się sobie przeciwstawiało. Niezrównana była pod tym względem aria Świętego Jana Ewangelisty „Così la tortorella”, w której zupełnie inna barwa orkiestry - bardziej liryczna - towarzyszy nadziei, a  inna – burzliwa i dramatyczna – rozpaczy. Na zupełnym marginesie. Do końca życia już chyba ta aria będzie dla mnie „Arią Turkaweczki na Róże (czyt. rurze)”. Z powodów pozamerytorycznych.

Czasem jest tak, że na koncercie zwrócę uwagę na muzyka, który jest gdzieś na dalszym planie. Tak było i tym razem. Grający przy drugim pulpicie II skrzypiec Heriberto Delgado był kwintesencją tego wszystkiego, co wpływa od niedzieli na moje postrzeganie zespołu Accademia Bizantina, prowadzonego z pasją przez Ottavio Dantone; tego, co nie zawsze daje się wysłyszeć z płyty, a czego można doświadczyć na żywym koncercie - ogromnej radości z muzykowania; głębokiego przeżywania emocji (i to nie tylko wtedy, gdy gra się samemu); całkowitego skupienia; uważnego wsłuchiwania się nie tylko w dyrygenta, ale też wszystkich innych członków zespołu; elastycznych interakcji; nadawania właściwego sensu ciszy...

Od strony instrumentalnej wykonanie było majstersztykiem. Praktycznie przez cały koncert słyszałem ducha włoskiego concerto grosso, poczynając od concertino w różnych konfiguracjach, przez pięknie dopasowane ripieni a skończywszy na bezbłędnym basso continuo. Barwa violi da gamba Rodneya Prady była niesamowita, a tak pięknych dźwięków wydobywanych na burdonowych strunach teorby jak te, które wychodziły spod palców Michele Pasottiego, dotąd nie słyszałem... 

Na Actus Humanus słuchałem też innych niezwykłych muzycznych opowieści, ale o tym już w następnych tekstach...

______________

16 kwietnia 2017, Niedziela Wielkanocna
Actus Humanus Resurretio
Gdańsk, Centrum św. Jana

Georg Friedrich Händel
La Resurrezione HWV 47

Angelo: Roberta Mameli - sopran
Maddalena: Berit Solset - sopran
Cleofe: Delphine Galou - alt
Giovanni: Martin Vanberg - tenor
Lucifero: Christian Senn - baryton

Accademia Bizantina
Ottavio Dantone - dyrygent











text & photos Ⓒ 2017 by Baroque Goes Nuts!

3 komentarze:

  1. Świetne podsumowanie koncertu! Było naprawdę pięknie. Co prawda po Delphine spodziewałam się jakby większej mocy i większego wolumentu (oglądałam ją ostatnio w Juditha triumphans pod "batutą" Federico Maria Sardellego i zostałam przez nią zmieciona!), na początku zastanawiałam się, czy próbuje się dopasować wolumenem do Berit, ale na końcu uznałam, że może miała gorszy dzień - co nie zmienia faktu, że była wspaniała! Jestem ciekawa opinii na temat koncertu z soboty, bo ja miałam bardzo mieszane odczucia. Aha, no i pozostaje mi tylko przeprosić - po koncercie byłam tak pełna wrażeń, że skupiłam się na wyrażaniu zachwytu dla Miszka przypiętego do towarzyszącej klapy, a nie przyszło mi do głowy powiedzieć, że miałam przyjemność być zdaje się drugą polubiaczką niniejszego bloga, a na pewno pozostanę wierną czytelniczką! Tyle wykrzykników, ale to z barokowych emocji. Pozdrawiam! M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za te wykrzykniki!!! Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję znów się spotkać przy jakiejś muzycznej okazji. Będę miał ze sobą na wszelki wypadek swoje Miszki 😀.

      Usuń
    2. Może to i lepiej, że nie w formie, bo większego zmiecenia bym chyba nie zniósł... Rzadko siedzę na koncertach barokowych z rozdziawioną japą, a Miszki to mi prawie pospadali. to ZAWSZE dobry pretekst do emocjonalnej zaczepki i rozmowy :)

      Usuń